Bloguję sobie od jakiegoś czasu i choć wiele z Was ma blogi "w tym samym wieku" :) macie dużo więcej odwiedzin i obserwatorów. Ja strasznie się cieszę, że zagląda do mnie ktokolwiek, bo wcale na to nie liczyłam i baaaaaardzo, baaaaardzo dziękuję moim 12 obserwatorom za odwiedzinki i pozostawiony komentarz. Najbardziej mnie cieszą komentarze i pozostawiony w ten sposób ślad po sobie. Muszę powiedzieć, że wciągnęłam się absolutnie w blogowy świat. Czasami potrafię odpalić komputer i nie sprawdzam poczty, tak jak to robiłam dotychczas, a od razu odpalam bloga i sprawdzam, co nowego u Was :) Ja zaczytuję się w waszych postach, a u mnie tak sucho i drętwo wręcz, więc może opowiem troszkę dlaczego...
Jeszcze z dwa lata temu byłam tak zwaną duszą towarzystwa, od wielu lat w stałej, bezpiecznej tej samej pierwszej pracy. Wieczorami codziennie chodziłam do klubu sportowego i wiodłam sobie luźne życie u boku mojego wieloletniego faceta. Któregoś dnia wróciłam późno z ćwiczeń i biorąc kąpiel zatrułam się czadem z termy gazowej. Jak widać żyję :) co nie było takie oczywiste, bo zaczadzenie było dość spore 32% :( ale po minimalnych 3 dniach w szpitalu wróciłam do domu. Poza strasznymi bólami głowy nic specjalnego mi się nie stało, choć zdarzenie to pobudziło nas do działania i po 8 latach razem, w końcu postanowiliśmy wziąć ślub :) Tadammmmmm stało się :)))
I w sumie nadal wiodłam sobie spokojne życie, ale wydarzenie, które o mało nie pozbawiło mnie życia sprawiło, że zaczęłam inaczej patrzeć na świat i stwierdziłam, że brakuje w nim małych stópek :) to znaczy razem stwierdziliśmy.
I znowu tadammmmmmmmmm stało się :)
Po pół roku od ślubu zaszłam w ciążę. Jak ogromne szczęście tak i ogromny strach nas ogarnął, czy podołamy, czy sprostamy obowiązkom i temu podobne uczucia, które zapewne większość z Was przechodziła (a może i nie)... Bardzo szybko okazało się, że sprostać trzeba będzie podwójnym wyzwaniom, bo spodziewaliśmy się bliźniaków :) :)
Pierwsze 4 miesiące normalnie chodziłam do pracy...i podejrzewam, że to był błąd. Ja zawsze powtarzałam, że nie rozumiem dlaczego dziewczyny jak tylko zajdą w ciążę to idą na zwolnienie, że przecież to nie choroba i takie tam...nigdy nie brałam pod uwagę, że stresy w pracy mogą negatywnie wpłynąć na dzidzie.
Poza tym, że PORANNE mdłości to mit i miałam je przez pierwsze 4 miesiące całą dobę, to czułam się dobrze i normalnie. W końcu nie musiałam wciągać brzucha hehehehe
No więc w końcu i ja trafiłam na L4...nie żeby źle mi było z tym stanem rzeczy, ale jakoś tak nagle poczułam się niepotrzebna, nie musiałam wychodzić z piżamy, jak nie miałam na to ochoty, a często i siły. W sumie to nic nie musiałam. Jakieś takie zawieszenie, czarna dziura.
I jak to zazwyczaj bywa, życie lubi zaskakiwać. Stan błogiego nic nierobienia, nie trwał długo :(
Po krótkim i nieprzyjemnym pobycie w szpitalu, do którego trafiłam na kontrolę w sumie, ale o tym może nie będę mówić...poprzez cesarskie cięcie, w sytuacji ratowania życia moich dzieci, w 29 tygodniu ciąży urodziłam dwie malutkie istotki. Dwa malusie robaczki ważące po 1,2kg.
I tego najcudowniejszego dnia 08.06.2010r. kiedy pojawiły się na świecie, zakończyło się to moje beztroskie życie. Przez 6 tygodni 2-3 razy dziennie jeździłam do szpitala na IOIM noworodkowy, pobyć z moimi dzieciaczkami walczącymi o życie. Najgorszemu wrogowi nie życzę przeżycia takich chwil. Kiedy człowiek nie może nic zrobić i żyje tylko nadzieją, kiedy chrzci się dzieci w drugiej dobie życia, bo nie wiadomo czy dożyją kolejnej. Kiedy przy każdym wejściu na oddział serce stoi w gardle, bo nie wiadomo co zastaniemy. Kiedy po każdym jednym kroku do przodu, robi się dwa do tyłu. Jak trzeba patrzeć na dziesiątki rurek podłączonych do twojego dziecka, które ratują mu życie, ale też zadają ból.
Dzięki życzliwości i zrozumieniu ze strony najwspanialszej kobiety pod Słońcem, pielęgniarki Pani Arletki po dwóch tygodniach, podłączoną do kroplówek i kabelków, po raz pierwszy wzięłam w ramiona moją córeczkę Helenkę. W tym czasie synek ciągle był podłączony do respiratora. Małego Dominisia dostałam na ręce również za zgodą Pani Arlety tydzień później. Jak na zbawienie czekaliśmy kiedy Pani Arleta będzie miała zmianę i pozwoli nam wziąć maluchy na ręce. Kiedy Jej nie było nikt nam nie pozwalał na to. Do szału mnie doprowadzało, że obce osoby decydują o tym, czy mogę przytulić moje dzieci.
Po tych bardzo ciężkich 6 tygodniach zabraliśmy Helenkę do domu, a Dominiś któremu się pogorszyło dostał 3 transfuzję krwi i dwa dni później dołączył do siostry :)
Dzisiaj maluchy mają już 10 m-cy, jest z nimi coraz lepiej. Co tydzień jeździmy na rehabilitację, bo mają problemy z napięciem mięśniowym, mały w marcu przeszedł zabieg pod narkozą, miał przepuklinę pachwinową. Ma dziurkę w serduszku, ale jest szansa, że się zarośnie i niedoczynność tarczycy, ale poza tym wszystkim jest coraz lepiej i robią postępy.
I chociaż z nimi coraz lepiej, to ja się posypałam po jakimś pół roku od porodu :(
Po wykorzystaniu macierzyńskiego i zaległego urlopu, ciągle nie wróciłam do pracy, obawiam się że nie będę miała gdzie wracać...staram się poradzić sobie - ze sobą :)
Te moje gipsy, koszyczki to trochę taka moja terapia zajęciowa :) na bezsenne noce.
Zanudziłam Was chyba troszkę, ale tak to mniej więcej ze mną wygląda.
Już nie jestem taka otwarta jak kiedyś, uciekam od ludzi i zagłębiam się w świecie wirtualnym.
Ale żeby nie kończyć tego mega posta pesymistycznie dodam, że mam fajnego męża i najwspanialsze dzieciaki pod Słońcem. Mam to o czym inni niestety mogą tylko marzyć. Moje dzieci żyją i to jest najważniejsze, bo to One są całym moim światem.
Jeśli ktoś z Was ma ochotę na jakiś twór mojego autorstwa, to zapraszam na podawajkę. Będzie mi bardzo miło. Jeszcze dwa miejsca wolne :)
Pisałam do Was ja - szczęśliwa mama ślicznych bliźniaków poszukująca siebie :)